0
adamek 12 września 2018 22:12


O poranku Puebla jest przepiękne. Zaraz po wschodzie słońca, gdy miasto jest jeszcze w półśnie, puste ulice mienią się różowym pięknym światłem. Rześkie górskie powietrze stawia na nogi lepiej niż kawa. Jeszcze nie czuć gryzącego smogu. Wstajemy wcześnie, żeby się zaopatrzyć w zapasy na podróż. Dziś ruszamy w drogę. Przed nami blisko 700 km przez Oaxaca aż do Puerto Escondido na zachodnim wybrzeżu Meksyku. Jeszcze dziś zamoczymy stopy w Pacyfiku. Tymczasem odwiedzamy rodzinną piekarnię La Flor de Puebla, żeby zjeść śniadanie i zrobić zakupy na nadchodzący dzień. Wewnątrz odurzający zapach świeżo pieczonego ciasta i rumiana wspaniałości wyłożone wprost na piętrowych ruchomych półkach – tak jak wyjechały z pieca. Przeciskamy się przez tłumek wygłodniałych, zaspanych Meksykanów, wybieramy na tace pyszności. Pani pakuje je z wdziękiem do torebek zakręcając je jak w tańcu i już. Jesteśmy gotowi, ruszamy nad Pacyfik!





Początkowo droga prowadzi szerokimi, płatnymi autostradami przez wyżyny stanu Puebla. Mamy doskonałą okazję zobaczyć jak jeżdżą Meksykanie. Nie obowiązują tu absolutnie żadne zasady ruchu drogowego. Wyprzedzanie na podwójnej ciągłej, na trzeciego, pod górę to normalka. Tu wszyscy jeżdżą „szybko, ale pewnie”. Szaleństwo i śmierć w oczach. Na granicy ze stanem Oaxaca zaczynają się przepiękne góry. Kręte drogi, mosty zawieszone wysoko nad głębokimi, ciemnymi kanionami, ostre skały porośnięte kaktusami i rachitycznymi, wysuszonymi krzakami. Po idealnie błękitnym niebie suną rzędami piękne kłębiaste chmury. Pod nimi, krążą dostojnie orły. Na ogromnych otwartych przestrzeniach czuć, że jesteśmy coraz bliżej nieba.





Po kilku godzinach przejeżdżamy Oaxaca i zjeżdżamy na południe. Tu kończy się autostrada, długie, szerokie i gładkie odcinki. Droga się zwęża, zaczyna kręcić, przejeżdża przez dziesiątki kolejnych miasteczek i wiosek. Zmorą stają się dziury i wszechobecne topes czyli progi zwalniające. Są wszędzie, nieważne czy to środek miasteczka czy droga pomiędzy jakimiś wioskami. Rozsiane nawet co kilkaset metrów. Do tego zupełnie nieoznakowane, zlewają się z brudną jezdnią. Chyba już wiem, dlaczego na ostatnią 1/4 trasy przypada 2/3 całego jej czasu. Kolejne miasteczka są coraz mniejsze, w końcu pomiędzy kolejnymi polami, pastwiskami i zwyczajnymi nieużytkami pojawiają się sporadycznie już tylko wioski. Jedyne oznaki życia to kursujące między tymi wioskami pick-upy z przytwierdzonymi zdjęciami Papieża w ramce, posągami Maryi, mnóstwem kwiatów i całymi ołtarzami – na zderzakach, dachach i na pace. Coś jak procesja na Boże Ciało, tylko na samochodach. Zaczyna zmierzchać a na horyzoncie pojawiają się góry. Sierra Madre del Sur to nasza ostatnia przeszkoda – pasmo gór o szerokości 120 kilometrów, które stoi nam na drodze do Puerto Escondido.





Kiedy wjeżdżamy na pierwsze serpentyny, zapada zmrok. Od tej pory przedzieramy się wąską górską drogą przez wyjątkowo niegościnne góry. W nawierzchni pojawiają się kolejne, coraz większe dziury, momentami są to wyrwy i wypłukane kawałki asfaltu zamienione w urwiska. Drogę oświetla nam tylko wąski tunel reflektorów. Niemiłosiernie kręci, a mijane wioski spowite w ciemnościach wydają się być rodem z filmów grozy. Jesteśmy wymęczeni. Apogeum horroru następuje, kiedy na jednym ze 180-stopniowych zakrętów, tuż przed nami, na nasz pas wdziera się ogromna ciężarówka. Jedyne co widzę to oślepiający rząd świateł tuż przed nami i głuchy gwizd klaksonu. Odruchowo odbijam kierownicą w prawo na wąski pas pomiędzy jezdnią a ścianą skalną licząc na to, że ciężarówka uderzy w lewy bok z tyłu i nas nie zmiażdży. Nie wiem jak to nazwać... cud, opatrzność, zwykłe szczęście. Ciężarówka mija nas dosłownie o milimetry nawet nie dotykając. Zatrzymujemy się przerażeni kawałek dalej. - Przecież nie było szans, żeby się nie zderzyć... – pobocza praktycznie nie było. - Udało się – możemy kontynuować. Po prawie 12 godzinach jazdy góry się nareszcie kończą i bucha w nas świeża morska bryza. Jesteśmy w Puerto Escondido.





Budzi nas świergot papug bawiących się w rosnących naokoło gęstych drzewach. Słońce przeciska się przez drewniane żaluzje. Razem z nim do naszego pokoju wdziera się upał. Czy tak wygląda raj? Wychodzimy z hotelu i po kilku krokach jesteśmy na plaży. Z nieba leje się żar, którego nie jest w stanie złagodzić morska bryza. Dookoła gwar, w knajpkach przy brzegu powoli zaczyna się życie, pojawiają się pierwsi goście, naganiacze zachwalają jedzenie, wokół łódek kręcą się jacyś ludzie. Obnośni handlarze szykują się do sprzedaży – obierają owoce na sok, rozkładają ręczniki. Jest leniwie. Jakby czas płynął tu powoli, otępiony upałem, grzązł w tym gęstym powietrzu. Nasze stopy grzęzną w idealnie gorącym piasku. Kręcimy się od niechcenia od knajpy do knajpy ciesząc tym pięknym miejscem. W końcu siadamy na tarasie i rozpływamy się. Jakby nas nie było, po prostu wygrzewamy się i patrzymy jak życie wokoło toczy się w swoim powolnym tempie. Dziewczyna za barem wyciska sok. Jego zapach dochodzi aż do nas. Cudownie orzeźwiający. Wszyscy są uśmiechnięci, błogo rozleniwieni. Atmosfera nie przypomina budzącego się do życia miasteczka a raczej porę leżakowania w przedszkolu.





Przed południem Puerto Escondido, nie wiedzieć jak, eksploduje. Z cichego sennego miasteczka grzęznącego w poranku, zamienia się w tętniący życiem kurort. Pośród pochylonych ku morzu palm pojawiają się plażowicze, wysypują się z miasta wszystkimi możliwymi przejściami. Na piasku wyrastają kolorowe parasole. Na wodach zatoki pojawiają się dziesiątki łódek. Ludzie chodzą, biegają, grają w frisbee, kąpią się. My uciekamy od tłocznej plaży i idziemy na spacer wzdłuż stromego skalistego wybrzeża – po starym betonowym trakcie. Wspinamy się po kamiennych schodach, wokół nas co i raz roztrzaskują się spienione fale. Po ciemnych, porośniętych małżami skałach biegają małe szare kraby. Mało kto tędy chodzi, na skałach widać od czasu do czasu kolejne murale a wokół nas trafiamy na ślady wieczornych nasiadówek.





Za skałami trafiamy na maleńką, ukrytą pomiędzy głazami plażę. Wokoło powyginane wiatrem palmy kokosowe. Szum liści nadaje miejscu jakiegoś ciepła i kameralności. Daje też jakieś poczucie bezpieczeństwa – oto nie jesteśmy już wydani na łaskę wiatru i fal. Dalej znowu skały. I kolejne małe plaże. Błąkamy się tak pomiędzy tymi łatkami piasku, przemierzamy ten skalny tor przeszkód aż w końcu wracamy do zatoki, na plażę. Mimo muzyki, przyjemnego plażowego gwaru, nie ma tu żadnego pośpiechu, żadnej presji, nacisku, stresu. Wygląda na to, że tutaj ludzie naprawdę odpoczywają. Nie liczy się dla nich nic oprócz plaży, jedzenia i pica. Wszystko zwalnia. W Puerto Escondido są wakacje. Wieczne wakacje. Nie pozostaje nic innego jak po prostu odpuścić i dać się ponieść temu wszechogarniającemu leniowi.





Popołudniu ruszamy na wschód. Chcemy się zapomnieć, wsiąknąć w leniwe wybrzeże Pacyfiku. W miarę jak pokonujemy kolejne kilometry, robi się coraz ciszej, coraz spokojniej. Jakby wszystko zostało gdzieś za nami, odcięte szczelnie ścianą gór Sierra Madre del Sur. Tu nawet leniwe Puerto Escondido wydaje się być duże i głośne. Tu jest tylko morze, szum wiatru i ciepły piasek. Odjeżdżamy nieco od brzegu, ponieważ zaczyna się tu sanktuarium żółwi morskich. Całe kilometry plaż są zamknięte, bo lada dzień ma się zacząć składanie jaj. Wtedy tysiące żółwi zwyczajnie wyjdą na plażę, żeby nocą składać jaja w norach. Zajeżdżamy po drodze do Centro Ecoturismo La Escobilla, żeby dowiedzieć się, kiedy ma się zacząć składanie jaj. Na miejscu my łamanym hiszpańskim a pan takim samym angielskim próbujemy się dogadać.





Kiedy tak rozmawiamy, z ogrodu dobywa się dziwny ni to szum ni trzepot. Jakby ciężkie krople deszczu uderzały o puste plastikowe miski. Kolorowych misek jest dużo, porozstawiane po stołach i pod nimi. Nie ma za to deszczu. Kiedy podchodzimy słyszę nagle głośne westchnięcie. Takie, które towarzyszy nam kiedy nagle obok siebie dostrzegamy coś pięknego, jakąś niespodziankę, coś czego piękno trudno nam wyrazić jakimikolwiek słowami – Jakie piękne! - W miskach ruszają się setki maleńkich kilkudniowych żółwi morskich. Trzepoczą płetwami uderzając o siebie i ściany miski, chodzą po sobie, wdrapują się jeden na drugiego, w ciągłym ruchu, bezskutecznie próbują się wydostać z miski. Pan się uśmiecha i tłumaczy, że za 250 Peso możemy wypuścić do morza całe takie wiaderko żółwi. W ten sposób centrum zbiera pieniądze na ochronę żółwi. Niewiele się zastanawiając zgadzamy się. Po chwili pan pakuje się z nami do auta i ukrytymi w krzakach dróżkami prowadzi nas na plażę.





Na miejscu pan delikatnie wysypuje z wiadra dziesiątki żółwi, które rzucają się w morderczy wyścig do morskich fal. To niesamowite, jakim cudem te maleńkie stworzenia wiedzą, dokąd mają iść. W którym kierunku jest morze. Maleństwa człapią niezdarnie potykając się i muszle, utykając w śladach nóg pozostawionych na piasku. Pomagamy im się wygrzebać, wyciągamy z dołków, uważnie patrzymy pod nogi robiąc każdy krok. Te nieporadne małe śliczności są wszędzie dookoła. Człapią i człapią, są coraz bliżej wody. Dopingujemy im! Pierwszy już dociera do błyszczącego piasku przy brzegu, nagle nadciąga fala i w jednej chwili puszysta biała piana pochłania małego żółwia. Po chwili widzimy jego ciemną maleńką sylwetkę kotłowaną przez fale, jak macha płetwami. Za nim docierają następne. Cieszymy się jak dzieci. Są już w wodzie, wydaje się, że wszystko już będzie dobrze.





Pan sprowadza nas na ziemię. Opowiada o żółwiach, jak wygląda składanie jaj, wylęganie i wędrówka do oceanu. Stara się mówić powoli, więc wyłapuję, że z każdych dziesięciu żółwików, które się wyklują, przeżywa tylko jeden. Aż dziewięć padnie ofiarą drapieżników, pogody, zwyczajnego pecha – naturalna selekcja. To smutna lekcja natury. Patrząc na te maleńkie, zupełnie bezbronne cuda, chciałoby się, żeby wszystkie przeżyły i zamieniły się w przepiękne, majestatyczne żółwie. Gdyby tylko się dało cokolwiek zrobić. Żółwie absolutnie i bez reszty rozkochały nas w sobie. Patrzymy jak powoli ostatnie nieporęczne stworzonka brodzą w wilgotnym piasku i docierają do linii wody. Tu targane falami fikołkują, próbują machać płetwami w końcu niesione prądem odpływają. - Powodzenia maluchy! - rzucamy i wracamy z panem do centrum. Tam jeszcze raz rozpływamy się nad setkami żółwików w wiaderkach i miskach. Ze złamanym sercem ruszamy dalej.





Późnym popołudniem docieramy do Mazunte. Tam znajdujemy Hostel La Luciernaga, który okazuje się być drewnianym domkiem pośrodku dżungli, nieopodal morza. Czyste drewno, moskitiera, cień bananowców, pachnące kwiaty dookoła i hamak. Tutaj kompletnie odpływamy, odklejamy się zupełnie od i tak powolnej, leniwej rzeczywistości. Tutaj czas już zupełnie nie dochodzi. Ruszamy się w końcu wieczorem, kiedy dopada nas głód. A może to łakomstwo. Pośród pobliskich knajpek znajdujemy jedną – Tacos El Mazunte – serwującą tylko tacos i dodatki. Siedzimy bosko zmęczeni, pijani emocjami, wspomnieniami i mocną margharitą, w której jest chyba setka tequili. Zajadamy boskie tacos al pastor i świeżym guacamole. Meksykańskie wybrzeże Pacyfiku to kwintesencja slow-life. Tylko zostawić za sobą problemy pierwszego świata, stresy i zegarek i po prostu popijać margharitę słuchając meksykanów śpiewających El Carretero z repertuaru Buena Vista Social Club. Tak właśnie trzeba żyć!





Ostatni dzień roku zaczynam wcześnie rano na plaży. Biegam zanim słońce wstanie na tyle wysoko by zamienić cały czas świeże powietrze w gęstą lepką masę, którą można niemal kroić nożem. Wilgotne powietrze stopniowo się nagrzewa, biegnę więc na plażę gdzie poranna morska bryza daje choć odrobinę wytchnienia. Wolę już nieprzyjemny piasek w butach niż nieznośne duszne powietrze wiszące w dżungli. Już pierwsze kroki po plaży rzucają mnie dosłownie na kolana. Piękno dosłownie zatyka – w różowym ciepłym świetle wschodzącego słońca, plaża wygląda jakby płonęła. Gdzieś w oddali widać domki pobliskiego San Augustinillo wyłaniające się z porannej mgiełki. Delikatny szum leniwych fal koi i uspokaja. Wszystko zwalnia, niemal zatrzymuje się w miejscu. Siadam na piasku mokry od wysiłku i gorąca. Delikatny wiatr przynosi ukojenie a ja wsłuchuję się w szum morza i chłonę te boskie kolory. - Jak tu jest pięknie! - to jedyne co przychodzi mi do głowy. Powtarzam to jakbym chciał sam siebie przekonać, że faktycznie tu jestem, że to mi się nie wydaje, to nie sen. To wybrzeże Oaxaca.





Wracam do hostelu plażą przez piękne, śpiące jeszcze San Augustinillo aż do Mazunte, mijając porannych maruderów spacerujących w kółko po pięknej plaży. Za wcześniej jeszcze na śniadanie, więc sami się zbieramy i ruszamy na plażę. Słońce jest już wysoko na niebie, upał staje się nieznośny, a plaża z masami świeżego powietrza wiejącego znad wody to zbawienie. Jedyny problem to gorący piasek. Nie da się po nim chodzić boso. Można za to skakać, biec, byle do wody. Kiedy spacerujemy sobie brodząc sobie w morzu, zaczepia nas mężczyzna. Przedstawia się jako Roberto, organizuje tu wycieczki. Za dwie godziny rusza w rejs i ma wolne miejsca. W planie delfiny, żółwie i snorkeling. Zaprasza, daje zniżkę. 300 pesos za dwie osoby to faktycznie dobra cena, nawet lepsza niż w przewodniku sprzed kilku lat. Nie mamy planów na dziś, zamierzaliśmy się po prostu dać wciągnąć temu miejscu i oto wychodzi. Dogadujemy się, umawiamy na rejs, po czym powoli wracamy do hostelu na śniadanie.



Nasz hostel to inny świat. Odcięty drewnianym płotem od wszystkiego, pozwala się zapomnieć. Mimo że miasteczko jest małe, to w hostelu można się poczuć jak pośrodku dżungli, pomiędzy pięknymi pachnącymi kwiatami, palmami, paprociami, gęstymi krzewami. Można zwyczajnie zalec w hamaku i przeleżeć cały dzień słuchając ćwierku ptaków. Nastrój zdaje się udzielać prowadzącym, bo śniadanie jest dość późno – kiedy wstaną. Nie przejmujemy się tym wcale. Czas tu nie ma znaczenie. Nawet „dwie godziny” ustalone z Roberto bardziej czujemy niż odliczamy. Tymczasem rozkoszujemy się aromatyczną kawą, świeżymi owocami i jogurtem. Dla odmiany, do jedzenia coś lekkiego. To też chyba jedno z najdłuższych i najbardziej leniwych śniadań, jakie jadłem. Nie musimy się nigdzie spieszyć, nie ma żadnej pracy, żadnych zobowiązań. Zwyczajnie możemy się cieszyć słodkim smakiem owoców i boskim aromatem kawy.





Tak jak oczekiwaliśmy, „dwie godziny” to kwestia umowna. Jesteśmy spóźnieni, ale po łodziach ani śladu. Rozkładamy się więc na plaży błyszczący od tłustego olejku. Nasze blade, spragnione słońca ciała chłoną każdy, najmniejszy jego promień. W końcu powoli schodzą się jacyś ludzie, pojawia się Robertom, na plaże nagle – dosłownie – wbija się z impetem niebieska łódź. Po prostu rozpędzona, na pełnym gazie z rozpędu wjeżdża z wody na plażę. Krótka odprawa, instrukcja bezpieczeństwa i za małe kapoki. Po chwili panie już siedzą w środku a panowie spychają łódź do wody. Pchając ciężką łódź zastanawiam się po co 5 minut temu wjeżdżali nią na brzeg. No nic, płyniemy!



Łódź pędzi przeskakując ponad falami. Płyniemy dość długo do miejsca, w którym mają być delfiny. Nie ma. Pływamy z miejsca do miejsca, krążymy, zawracamy, płyniemy dalej. Brzeg Oaxaca staje się coraz mniejszy. W końcu na wodzie pojawiają się wielkie brązowe placki. To żółwie morskie dryfują sobie w oczekiwaniu na jakiś naturalny sygnał - teraz! - żeby ruszyć na ląd składać jaja. Ich ilość wskazuje, że to już lada dzień. Pojawiają się ogromne płaszczki wyskakujące z wody na prawie dwa metry. W locie machają swoim ciałem jakby chciały latać. A chodzi po prostu o to, aby zrzucić z siebie przyklejone do ciała pasożyty. W pewnym momencie woda przed nami zaczyna się dosłownie kotłować. Są i delfiny! Dziesiątki przepięknych szarych morskich ssaków – cała ławica - skacze i rzuca się.



Kiedy podpływamy bliżej, znikają. Pojawiają się ni stąd ni zowąd obok łodzi i płyną równo z nami. Skaczą kilka metrów od burty, wygłupiają się, bawią. Kiedy tylko udaje nam się dopłynąć do ławicy, sternik zatrzymuje, gasi silnik, rozkłada drabinkę i krzyczy – szybko! Szybko do wody! - miało być przecież pływanie z delfinami. Niestety zanim wszyscy się wgramolą, delfiny są już kilkadziesiąt metrów dalej. Trzeba się więc wgramolić na burtę i powtórzyć całą operację. Robimy tak kilka razy, ale nie udaje się popływać z delfinami. Najlepszy widok i najbliższy kontakt jest jednak z płynącej łodzi. Pływamy więc razem z ławicą. Wspaniale jest patrzeć na te piękne zwierzęta. Ich wydawałoby się uśmiechnięte pyszczki, na pozór beztroskie życie – tylko zabawa i wygłupianie się przy przepływających łodziach. Jest w nich coś pozytywnego, ujmującego, rozbrajającego. Są piękne, dostojne i jednocześnie nieco szalone. To po prostu delfiny – obok żółwi najwspanialsze morskie stworzenia.





Wracamy do Mazunte. Na koniec jest jeszcze snorkeling, przy skałach, w zatoce, ale przez dość wzburzone morze mało co widać. Do tego rafa jest zniszczona i prawie całkowicie wymarła. Tak czy siak było warto. Roberto zostawia nas na upalnej plaży gdzie zalegamy na słońcu. Niedługo, bo zaczyna doskwierać nam głód. Ruszamy więc do miasteczka – będącego jedną główną ulicą – w poszukiwaniu obiadu. Tacos El Mazunte jest o tej porze zamknięte na cztery spusty, idziemy więc naprzeciwko do Comedor Los Traviesos. Znowu przeczucie i znowu strzał w dziesiątkę. Przemiła obsługa i przepyszne jedzenie. Zupełnie nie wiem dlaczego, chyba dla zabawy, wybieramy „shrimp coctail”. To, co w Stanach jest mieszanką mikroskopijnych krewetek zalanych ketchupem, tu okazuje się ogromnym pucharem pełnym dużych, dorodnych krewetek i kawałków ośmiornicy. Do tego pyszny sos, limonka, kolendra. Same smaki Meksyku. Oczywiście obowiązkowo guacamole. Stało się tu coś niesamowitego. Ja zagorzały przeciwnik awokado pokochałem guacamole. Bezwarunkowo. Szczególnie ze świeżo wypieczonymi, chrupiącymi kawałkami tortilli. Meksyk jest pyszny!





Po południu jedziemy do sąsiedniego San Augustinillo. W zasadzie stoimy w ogromnym korku na końcu świata. Na wjeździe do wioski okazuje się, że na wąskiej uliczce zaklinował się autokar. Próbuje przejechać na dosłownie milimetry pomiędzy autami i skałami. Trąbienie, cofanie, stanie w upale. Prawie godzina stania w korku w maleńkiej wiosce w ogóle nas nie rusza. San Augustinillo jest inne. O ile Mazunte to wioska backapcerska, tu widać same droższe hotele i pensjonaty. Nie ma stoisk z tacosami, są restauracje serwująca owoce morza. Zamiast hosteli są hotele i pensjonaty oraz zamknięte ośrodki odnowy oferujące kursy jogi. Również nasz hotel okazuje się luksusowy – odcięty od świata ogromnym zarośniętym ogrodzeniem, cichy azyl wychodzący bezpośrednio na plażę.





Poza tą burżujską oprawą to nadal to samo piękne miejsce – zagubione w czasie wybrzeże Pacyfiku. I korzystamy z tego jak możemy. Zapominamy o całym bożym świecie. Pluskamy się w bosko ciepłym morzu. Silne fale przewracają nas co chwila. Dajemy się ponieść tej cudownej sile. Zmęczeni, słoni od morskiej wody kładziemy się na ciepłym piasku i popijając zimne piwo z oklejonej piaskiem butelki rozkoszujemy się słodkim nicnierobieniem. Leżymy, oddychamy gorącym meksykańskim powietrzem po raz któryś nie możemy się nacieszyć, że mamy takie fajne życie. Sylwester tutaj w niczym nie przypomina ostatniego dnia roku w domu. Nie ma nerwowych przygotowań do imprezy, prasowania, stania w kilometrowych kolejkach podczas zakupów na ostatnią chwilę, zamawiania taksówki – a może nie przyjedzie? - nie ma żadnych bzdur, wyimaginowanych problemów pierwszego świata. Jesteśmy tylko my, słońce i plaża. Czego chcieć więcej?



Wieczorem wychodzimy na miasto. A raczej na ulicę, w poszukiwaniu jakichś zabaw, imprez, jakiegoś godnego sposobu na powitanie nowego roku. Szampan kupiony jeszcze na lotnisku w Monachium chłodzi się w hotelowej lodówce. Musimy tylko znaleźć imprezę. - to przecież kipiący temperamentem Meksyk – problemem będzie więc wybranie tej właściwej imprezy. Na ulicach tymczasem pusto. Po zmroku w restauracje zieją pustkami – gdzie są wszyscy? - dręczy nas pytanie. Idziemy więc do pobliskiego Mazunte – tam musi być jakieś życie – faktycznie jest nieco lepiej, ale nie wygląda to na „Sylwestra z Jedynką”. Kiedy chcemy usiąść w jakiejś restauracji, właściciel oznajmia, że właśnie kończą serwis. Siada z rodziną przy stole, popijają, jedzą świętują. Wszędzie dookoła widać rodziny, które zwyczajnie popijają piwo, dzieciaki coś ciamkają, ale nie ma śladu po żadnych imprezach.





Na pobliskim boisku z głośników leci trzeszcząca marimba, dzieciaki kopią piłkę, dookoła porozstawiane są stragany z jedzeniem. W powietrzu unosi się aromatyczny dymek znad pieczonych na żarze tortilli. Zamawiamy quesadille i świeżego kokosa. Siadamy na murku, popijamy zimne piwo i zagryzamy pysznymi meksykańskimi przekąskami. Wokoło ludzie robią to samo, rozmawiają, śmieją się. Koło nas kręcą się psy-żebraki patrząc prosto w oczy przy każdym kęsie tortilli. Potem spacerujemy miasteczkiem, które z trudem broni się przed zapadającą nocą. Cisza i spokój. I to tej nocy! Akurat w Sylwestra wydaje się spokojniej niż na co dzień. Może wszyscy gdzieś wyjechali? Nieważne. Nam to pasuje. Wracamy do hotelu wsłuchując się w nocne odgłosy dżungli – skrzek ptaków, to dziwaczne i tajemnicze ćwierkanie, stukanie. W hotelu siedzimy na balkonie i zwyczajnie cieszymy się spokojem, wakacjami, sobą. Ogarnia nas zmęczenie. Cóż, chyba szampan poczeka na inną okazję. Czy jesteśmy za starzy? Nie! Zwyczajnie nie czujemy, że coś musimy, robimy to, co sprawia nam przyjemność. Jesteśmy zmęczeni słońcem, wrażeniami. Zasypiamy jakieś pół godziny przed północą. Ot taki Sylwester...

chcesz więcej już teraz: http://przepodroze.pl/category/miejsca/ameryka-srodkowa/meksyk/

lub szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz