+2
densha 27 października 2016 22:26
Kto raz był na Bliskim Wschodzie nigdy nie zapomni gwaru ulic, targujących się sprzedawców, szalonej jazdy kierowców i restauracji przesiąkniętych zapachem orientalnych przypraw. Kuchnia libańska to nie jedyne co nas zauroczy w tym małym państwie. Państwie tysiąca cedrów i Fenickich przodków.

Liban to nie do końca taki arabski kraj, jaki sobie początkowo wyobrażałam. Tylko połowę jego mieszkańców stanowią muzułmanie, a prawa nie dyktuje religia. Główne miasto Bejrut jest głośne, chaotyczne, przyjacielskie i szalone. Szczyci się pyszną kuchnią, niemal zawsze z dostawą do domu. Poubierane w burkę kobiety kąpią się na plaży obok roznegliżowanych i wyzwolonych Libanek. Tak blisko siebie a tak mentalnie daleko. Modni dwu i trzydziestolatkowie ze swoimi MacBookami przesiadują w kawiarniach, mówiąc naprzemiennie po angielsku, arabsku i francusku, a ich filipińskie służące wyprowadzają pieski. Taki jest Liban.



Liban to kraj o smutnej historii i niewygodnych sąsiadach. Sąsiednią Syrią targają wewnętrzne konflikty, które odstraszają turystów od wizyt w tej części globu, a wrogie stosunki z Izraelem zamknęły skutecznie dla obu państw swoje granice. Z Libanu więc nie ma ucieczki. Gdy dostaniemy się do niego przez jedyne lotnisko w kraju (Beirut Rafic Hariri Airport) trafimy prosto do tętniącej życiem stolicy: Bejrutu. Pierwsze co nas ukuje to wszechobecny hałas, a dokładniej: trąbienie. Trąbią wszyscy i o wszystko, w najmniej oczekiwanych momentach lub nie spuszczając ręki z klaksonu. Musi minąć troszkę czasu zanim przestaniemy odruchowo podskakiwać i się rozglądać dookoła. Pierwsze o co spytałam swojego couchsurfing'owego kolegę to: "Czemu oni tak wszyscy potwornie trąbią?!". "Tak już się przyjęło" - odpowiedział lakonicznie "Taki jest Liban.". -dodając. Zwyczaj dyktuje wszystko. Światła drogowe i pasy stanowią raczej ciekawostkę. Po czasie można też odkryć drugą stronę tego trąbienia: transport publiczny. Komunikacji miejskiej Bejrut w zasadzie nie posiada, a ostatnie tramwaje przejechały ulicami miasta pod koniec lat 60. To co idealnie zaadaptowało się wśród mieszkańców to taksówki, a raczej ich zbiorowa wersja: taxi servis. Taksówki krążą po mieście zbierając po drodze pasażerów jadących w podobnym kierunku. Aby się wyróżnić z potoku pędzących aut, taksiservisiarze naciskają klakson tylko jak zobaczą pieszego. Bo żeby zwiedzać Bejrut na pieszo? - racja, korzystamy! Wystarczy się obrócić na klakson i już staje przy nas kierowca, czekając na nazwę ulicy/prospektu lub dzielnicy. Rzucamy hasło "Downtown" nie zapominając dodać "taxi servis" . Za zwykłe taxi cen jest parokrotnie wyższa... Kierowca w odpowiedzi albo trzaśnie drzwiami i odjedzie, albo pozwoli nam się wpakować i jechać w obranym kierunku.





Merci! -krzyczy przyjmując zapłatę w dolarach i libańskich funtach (obie waluty są pełnoprawnym środkiem płatniczym), a my Merci! odkrzykujemy. Teraz zaczyna się prawdziwe zwiedzanie, czyli oglądanie tego co w większości udało się odtworzyć z gruzów. Downtown zachwyca, szczególnie plac z wieżą zegarową (Najmeh Square) oraz kremowymi budynkami ciągnącymi się wzdłuż odbijających uliczek. Zarazem jest coś nieswojego w tym miejscu. Wejście do uliczek Starego Miasta okalają wszechobecne (obok wszechobecnych żurawi) druty kolczaste i jest ściśle chronione przez wojsko, by nie wnieść nic podejrzanego. Ludzi jak na lekarstwo. Arkady zieją pustką w miejscach w których powinny tętnić życiem sklepowe wystawy albo zachęcać zapachami restauracje. A tutaj cisza.





Ślady wojen, jakie przetoczyły się przez kraj w poprzednich dekadach są nadal obecne, nie pozwalając zapomnieć o koszmarze tamtych dni. Całe miasto jest dużym placem budowy. Powstają kolejne piętra nowoczesnych wieżowców, a znika to co nie zniknęło ostatecznie podczas zamieszek. Czasem są to ślady kul na budynkach, a czasem całe ich szkielety. Idealny przykład stanowi hotel Holiday Inn, a raczej to co z niego zostało. Miejscowi mówią Holiday Out.



Holiday Inn ekhm... Out



Wojna, zabytki i nowoczesność


Więcej życia można zaznać przy nadbrzeżu. Modne kluby, pnące się wieżowce i plaże, jachty z flagami całego świata. Wszystko to mamy w jednym miejscu: Zaitunay Bay. To chyba jedyne miejsce, gdzie dostaniemy sushi i kolorowe drinki ;) w całej reszcie kraju musi nam wystarczyć piwo Almaza lub Beirut, nie różniące się zasadniczo w smaku od naszych rodzimych browarów. Godne polecenia są libańskie wina. Bejruckie restauracje toną w oparach fajek wodnych palonych przez całe rodziny, a do piwa dostanie się najczęściej ... plastry marchewki posypane cukrem i polane sokiem z cytryny. W cenie.



Bejrucki Manhattan




Po odpoczynku przy zatoce, wybieramy się na spacer wzdłuż morza. Promenada ciągnie się aż do Gołębich Skał, pocztówkowego symbolu miasta. Nieopodal znajduję się jedyna publiczna plaża w Bejrucie. O plaże w Libanie ciężko, albo publiczne zaniedbane albo prywatne i drogie, do tego maciupeńkie. Libańczycy radzą więc sobie jak tylko mogą. Plaży długo byliśmy chętni szukać, mimo że mieści się w odradzanej we wszelkich przewodnikach dzielnicy. My się nie zraziliśmy, Bejrut to Bejrut, ale dzielnica sprawia rzeczywiście nieprzyjemne wrażenie: bardzo konserwatywna, bardzo biedna i bardzo napastliwa. Uciekamy! Taxi servis i dalsze zwiedzanie.






A można w Bejrucie jeszcze sporo zobaczyć, Sanayeh Park, najstarszy park miejski, Muzeum Narodowe, dzielnicę Hamra z niezliczonymi kawiarenkami, pubami i pysznym jedzeniem. Można mieć dość hałasu, brudnych przedmieść, ubogich plaż, średniej jakości piwa ale nigdy dość nie będzie libańskiej otwartości, spontaniczności, kuchni i błękitu morza.
W końcu "Taki jest Liban".

A taki jest na zdjęciach:


Sanayeh Park



A więcej o Libanie dla ciekawskich:

http://zczerwonawalizka.pl/category/azja/liban/

Dodaj Komentarz