+6
Dorotatota 11 lipca 2014 21:40
Poprzednia część relacji z Gwatemali: http://dorotatota.fly4free.pl/blog/112/spotkanie-z-indianskim-bostwem-ktore-pije-i-pali-4-kraje-ameryki-srodkowej-w-3-tygodnie-czesc-5/

Chicken bus (camioneta) to więcej, niż środek transportu – to folklor w czystej postaci. Być w Gwatemali i nie spróbować przejażdżki tym bajecznie kolorowym wehikułem czasu to jak lizanie cukierka przez papierek. Właśnie dla tej emocjonującej przejażdżki, objuczeni plecakami i nieco zdezorientowani, krążymy wcześnie rano po prowizorycznym dworcu w Antigua Guatemala. Nie ma tu ponumerowanych stanowisk czy kas biletowych – nic z tych rzeczy. Zakurzone klepisko, na którym dziesiątki warczących autobusów wyrzucają w powietrze chmury czarnych spalin. Każdy chicken bus ma dwuosobową załogę: kierowcę i pomocnika (ayudante). Zadaniem tych drugich jest „naganianie” pasażerów, poprzez wykrzykiwanie nazwy miejscowości docelowej. Na szczęście operują oni lokalnymi skrótami. Wiele gwatemalskich miasteczek posiada bardziej przyjazną dla użytkownika wersję swojej oryginalnej, pokręconej nazwy – Chichicastenango to po postu „Chichi”, Quetzaltenango to „Xela” (czyt. Szela), Retalhuleu to „Reu”, Guatemala City to „Guate”. Najzabawniej brzmi: „Huehue!” (czyt. Łełe), będące skrótem od Huehuetenango. Każdemu z pojazdów przypisano określoną trasę. Nasłuchujemy, czy któryś z biegających dookoła naganiaczy nie woła tajemnego hasła „Pana”, oznaczającego Panajachel. W końcu łapie nas jeden z pomocników i kieruje do autobusu, który jedzie w kierunku Chimal(tenango), gdzie mamy się przesiąść, by dotrzeć do celu naszej podróży. Pomagier kierowcy jest młodym, silnym chłopakiem i pełni jednocześnie funkcję bagażowego. Patrzę jak zabiera kolejno nasze plecaki, wdrapuje się z tyłu autobusu po przyspawanej na zewnątrz drabince i umieszcza je zwinnie na dachu obok kartonów, worków z warzywami i innych tobołków. Mam nadzieję, że jeszcze ujrzymy nasz podróżny dobytek.



Nasza camioneta szybko się zapełnia. Wewnątrz jest mnóstwo ludzi i jeszcze więcej różnych tobołków na półkach. Indianie siedzący wewnątrz od razu ustępują nam miejsca. Szczerze mówiąc, myśleliśmy, że dawne szkolne autobusy z USA to gruchoty. Okazuje się jednak, że solidna konstrukcja z lat 60-tych jest niezniszczalna. Po krętych drogach jedziemy tak szybko, że na zakrętach rzuca nami na współpasażerów. Zastanawiam się, czy nasze plecaki na dachu zostały przywiązane… Większość chicken busów po przyjeździe ze Stanów przechodzi gruntowne zabiegi odmładzające, mijamy jednak również takie, które nie zostały nawet przemalowane i na żółtym tle wciąż można odczytać napis „School Bus”. W środku wiszą instrukcje dla uczniów. Niestety odległość między siedzeniami również od razu zdradza, dla kogo autobusy zostały zbudowane. Przeciętny Gwatemalczyk jest na tyle niski, że jego kolana swobodnie mieszczą się pomiędzy fotelami. Na każdym siedzeniu zaprojektowanym dla dwójki amerykańskich dzieci zazwyczaj siedzi trójka dorosłych, ściśnięta niczym kurczaki w klatce, niekiedy z dzieciakami na kolanach, pod nogami trzymając pakunki. Po chwili zapełnione są wszystkie miejsca – w tym również te na podłodze i obok kierowcy. Przejście na środku również zostaje zapchane – ostatnie osoby w danym rzędzie przysiadają jednym półdupkiem na brzegu siedzenia, drugi natomiast zwisa w powietrzu nad podłogą. Ramię oparte o towarzysza podróży w sąsiednim rzędzie pozwala utrzymać równowagę. Osoby zajmujące miejsca przy oknie są wciskane w ścianę. Zastanawiam się, gdzie się kończy przestrzeń osobista statystycznego Gwatemalczyka. Czeka nas długa droga, więc próbujemy w miarę wygodnie się usadowić, jednak szybko uświadamiamy sobie, że Europejczycy są na straconej pozycji. Nie jesteśmy w stanie wcisnąć nóg w przestrzeń dostosowaną do wymiarów dziecięcych, więc przez cały czas obijamy kolana o oparcie fotela przed nami. Ryanair przy tym to klasa biznes;)



Gdy opuszczamy starówkę Antigua Guatemala, jedziemy malowniczą drogą wśród gór, lasów i plantacji kawy. Mijamy niewielkie wioski, zamieszkane w dużej mierze przez Indian. Na budynkach widzimy szyldy z nazwami profesji, które uzmysławiają nam, że miejscowości są „tematyczne” – mieszkańcy każdej z nich wyspecjalizowani są w konkretnej dziedzinie rzemiosła. Przejeżdżamy przez wioskę garbarzy, szewców, malarzy, tkaczy…



W Kostaryce lokalne autobusy były rozklekotane, bardzo powolne i zatrzymywały się co 200 metrów, by zabrać kolejnych pasażerów. W Gwatemali natomiast chicken busy poruszają się z zawrotną prędkością, niezależnie od ukształtowania terenu. W trakcie szaleńczej jazdy pojazd przechyla się na górskich zakrętach, a pasażerowie posłusznie kiwają się wraz z nim. Po chwili okazuje się, że ayudante jest naprawdę wielofunkcyjny – poza naganianiem, upychaniem pasażerów w autobusie i wnoszeniem na dach ich bagaży, w czasie jazdy pilotuje on kierowcę i ostrzega, gdy coś jedzie z naprzeciwka, kiedy pojawia się ostry zakręt i gdy niebezpiecznie zbliżamy się do urwiska. Kiedy któryś z pasażerów chce wysiąść, pomocnik daje znak kierowcy, że warto by było trochę zwolnić i pozwolić ludziom niemal w biegu wyskoczyć przez wiecznie otwarte drzwi. Kierowcy pędzą na złamanie karku, niczym kaskaderzy, a na widok pieszych oczekujących na poboczu zwalniają z piskiem opon (nie ma oficjalnych przystanków). Na znak pomocnika, zatrzymuje się obok nas inny autobus, a podróżni niecierpliwie pchają się do wyjścia i w pośpiechu przesiadają się z jednego pojazdu do drugiego. Gdy mijamy zabudowania kolejnych miasteczek, asystent kierowcy wisi w otwartych drzwiach, krzycząc do przechodniów.



Pomiędzy drabinkami na tyłach autobusu znajduje się dawne wyjście ewakuacyjne, które bardzo się przydaje w podróży. Kolejnym zadaniem pomocnika jest pobieranie opłat za przejazd. Po zapakowaniu kolejnych bagaży, wchodzi tylnymi drzwiami (w czasie jazdy!) i zwinnie przeciska się nas naszymi głowami do przedniego wejścia, podtrzymując się rękami na drabince przebiegającej wzdłuż sufitu i zbierając pieniądze, przy czym doskonale pamięta, kto już zapłacił, a kto się dosiadł. Nie wydaje żadnych biletów, a cena przejazdu zależy od jego widzimisię, dlatego warto spojrzeć, ile płacą miejscowi (nasz bilet kosztuje 4 GTQ). Kierowca natomiast skupia się na brawurowej jeździe i puszczaniu głośnej muzyki.

Jesteśmy jedynymi turystami w chicken busie i wygląda na to, że nasi współpasażerowie obawiają się usiąść obok nas. Indianie przyglądają się nam z zaciekawieniem. Po kilkunastu minutach zagaduje do nas sympatyczny Latynos siedzący obok. To pierwsza spotkana przez nas w Gwatemali osoba, która mówi po angielsku. Okazuje się, że jest nauczycielem - pokazuje nam nawet podręczniki, które wiezie do szkoły. Gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, mówi, że oglądał film „Pianista”. Ostrzega nas przed nieznajomymi, którzy mogą spróbować nas oszukać i radzi, aby nie ufać każdej napotkanej osobie.

Przez otwarte okna i drzwi wpada gorące powietrze. Tubylcy jadą w absolutnym milczeniu, z anielską cierpliwością znosząc ścisk, szarpanie, podskoki, gwałtowne zakręty i upał. Ich twarze wyrażają obojętność. Gdy na kolejnym postoju wysiada grupka osób, natychmiast pakuje się w ich miejsce jeszcze więcej pasażerów. Kiedy już wydaje się, że mamy komplet i nikt więcej się nie zmieści, w tym przytulnym ścisku rozpoczyna się serwis pokładowy. Prawie jak w kolei transsyberyjskiej. Do autobusu wlewa się chmara obwoźnych handlarzy i ze swoją „wałówką” przetacza się przez pojazd. Wchodzą przednimi drzwiami upakowanego do granic wytrzymałości autobusu, po czym wysuwają się tylnym wyjściem. Ze śmiechu spadam z brzeżku siedzenia, patrząc jak przez wąskie, zatłoczone przejście sprawnie toruje sobie drogę chłopiec sprzedający roztopione od upału lody w wafelku, kapiąc po drodze na nasze kolana.



Jeśli catering nie dotrze bezpośrednio do naszego siedzenia, zawsze można nabyć prowiant od ulicznych sprzedawców przez okno autobusu.



Mimo niedogodności, podróż płynie miło – przyglądamy się migającym za oknem kolorowym wioskom i zamieszkującym je ludziom, strzelając zdjęcia bez opamiętania. Siedząca obok mnie Indianka ma całą bluzkę ozdobioną misternie wyhaftowanymi ptakami – prawdziwe arcydzieło! Da się zauważyć, że w Gwatemali to kobiety przywiązują największą wagę do podtrzymywania zwyczaju noszenia tradycyjnego ludowego ubioru – prawie każda z nich ma na sobie indiańską bluzkę (huipil) i tkaną spódnicę z kilkumetrowego pasa materiału zawiniętego wokół bioder (corte). Każda panna na wydaniu, zanim wyjdzie za mąż, przez wiele miesięcy tka chustę, którą na ślubie daje swojej teściowej. Wymagające wielkiego nakładu pracy ubranie przechodzi następnie z pokolenia na pokolenie. Tradycyjne stroje informują o przynależności do narodu Majów. Różnice w kolorach i wzorach są oznaką odrębności kulturowej poszczególnych wiosek.



Metysi noszą bardziej nowoczesne ubrania. Mijamy też dziewczynki w szkolnych mundurkach.



Wiele Indianek ma na ramieniu zawiązaną na supeł kolorową tkaninę. Spełniająca różne funkcje gruba, pasiasta chusta przydaje się kobietom do dźwigania ciężarów. Przy wsiadaniu do autobusu, przerzucają zawiniątko na brzuch i trzymają je z przodu, oparte na kolanach. Taka tkanina wydaje się bardzo praktyczna i ma niezliczone zastosowania – może pełnić funkcję nosidełka dla dzieci, można w niej przenosić przedmioty na głowie lub użyć jej jako damskiej torebki na drobiazgi. Nawet kilkuletnie dzieci noszone są w takim pasie materiału, wtulone w pierś mamy. Zwinięta na głowie chusta skutecznie chroni przed słońcem, można się też w nią otulić podczas chłodu.



Wygląda na to, że mężczyźni szybciej poddają się zmianom i porzucają tradycyjny ubiór. Przeważająca większość z nich nosi ubrania w stylu zachodnim, jednak udaje nam się również dostrzec pana w indiańskim stroju, przypominającym nieco kowbojski.



Widać, że w gwatemalskich wioskach życie toczy się bez pośpiechu. W naszym autobusie jednak czas płynie jakby szybciej niż za jego szybą – na każdym kolejnym postoju ktoś szybko wskakuje do środka, poganiany przez pomocnika kierowcy. Trochę obawiamy się, czy będziemy wiedzieli gdzie wysiąść, jednak w odpowiednim momencie odkrywamy kolejny obowiązek naszego ayudante – dokładnie wie, kto gdzie jedzie i pomaga podróżnym dotrzeć do odpowiedniego miejsca. W pewnym momencie nieoczekiwanie okazuje się, że dotarliśmy do miejsca naszej przesiadki i musimy wyskoczyć tylnym wyjściem. W gorączkowym pośpiechu wypadamy na ulicę, uważając, by po drodze nie podeptać wielkiego worka wypełnionego cebulą. Mam przy tym wrażenie, że wszyscy dookoła nas poganiają. Nie ma nawet czasu, by wywnioskować z nawoływania kolejnego młodzieńca, dokąd podąża autobus, gdy zostajemy niezwłocznie wciągnięci przez jego tylne drzwi. W czasie tej błyskawicznej przesiadki wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet upewnić się, czy wraz z nami „przesiadły się” nasze bagaże, które podróżowały na dachu. W ostatniej chwili zauważamy, że w pośpiechu zostawiliśmy na półce w poprzednim pojeździe jeden z podręcznych plecaków (z dokumentami, aparatem i pieniędzmi!), ale na szczęście jeden z przytomnych kolegów w ostatniej chwili zdążył go zabrać. Gdy dzięki nam dopuszczalna ładowność pojazdu zostaje ostatecznie przekroczona, kolejny chicken bus wypruwa do przodu niczym rakieta, podczas gdy my szukamy sobie miejsca między koszami owiniętymi plecioną siatką.



Kierowca tego autobusu również okazuje się wariatem – ze zgrzytem przerzuca biegi i pędzi bez opamiętania, ile mu fabryka dała. Rzuca nami na prawo i lewo i mamy wrażenie, że bierzemy udział w wyścigu Formuły 1. Po drodze mamy okazję podziwiać kilka malowniczych przepaści. Wczepiając paznokcie w gąbkę wystającą z poprutego oparcia siedzenia, zazdroszczę Indianom tego stoickiego spokoju, jaki zachowują niezależnie od sytuacji. Zakręty – jak to w górach – mają najczęściej ok. 90 stopni, o czym subtelnie przypominają nam znaki drogowe: „Curva peligrosa”.



Każda trasa w Gwatemali obsługiwana jest przez prywatne linie (niektóre z nich należą do gangów). Na wąskiej, krętej drodze trwa walka o klienta między poszczególnymi przewoźnikami. Pasażerów zgarnia ten, który pierwszy dotrze na przystanek, dlatego kierowcy mają w głębokim poważaniu nie tylko samochodowy savoir-vivre, ale nawet obowiązujące przepisy drogowe. Zwykle przewoźnicy działają we względnej zgodzie, ale czasem gazetach pojawiają się doniesienia o rywalizujących między sobą właścicielach autobusów, którzy rozwiązują między sobą konflikty przy użyciu maczety lub pistoletu.

Nawet na drodze pod górę bez trudu wyprzedzamy osobówki. W razie ewentualnego zagrożenia nadciągającego z naprzeciwka, kierowca używa klaksonu. Na szczęście napis w autobusie uspokaja: „Los jest w rękach Pana”. Po drodze mijamy sporo kościołów protestanckich. Niektóre zaskakują bardzo jaskrawymi kolorami i krzykliwymi napisami, inne wyglądają skromnie.



Na krótkim postoju pojawia się mężczyzna sprzedający tutejszy przysmak – chocobanana. To nic innego jak nadziany na patyk banan, obłożony lodami i oblany czekoladą. Gdyby nie ostre zakręty i towarzyszące im niedogodności, chętnie spróbowałabym takiego deseru. Gdy zastanawiam się, kto jeszcze zawita do naszego wesołego autobusu, wsiada pan sprzedający kruszony lód w plastikowych woreczkach (granizada). Gwatemalczycy jedzą go ze smakiem, ssąc folię.

Gdy jesteśmy pewni, że lada chwila będziemy u celu, okazuje się, że konieczna jest jeszcze jedna, niezapowiedziana przesiadka. Pomocnik kierowcy w czasie jazdy wychodzi tylnymi drzwiami, wspina się po drabince na dach i zaczyna rozwiązywać bagaże osób, które będą wysiadać. Dotarliśmy na postój przy przelotowej drodze, która ma nas poprowadzić w stronę jeziora Atitlán. W tym miejscu mijają się dziesiątki autobusów i colectivos, wyrzucając z rury wydechowej kłęby smolistych spalin, które wpadają do środka przez otwarte okna.



Wysiadamy w nieznanym nam mieście, a plecaki przekazywane z rąk do rąk lądują wreszcie na naszych plecach. Doceniamy uczciwość tubylców – przecież gdyby bagaż zniknął w tajemniczych okolicznościach, w żaden sposób nie bylibyśmy w stanie udowodnić, że przed poprzednią przesiadką mieliśmy jakiś dobytek na dachu. Nie mogę wyjść z szoku, że w kraju, który słynie z kradzieży i napadów z bronią w ręku, naprawdę da się podróżować w ten sposób.

Na dachu gwatemalskiego autobusu można przewieźć prawdopodobnie wszystko, bo miejsca jest pod dostatkiem – widzimy krzesła, rowery i worki z warzywami. Niekiedy sami pasażerowie wchodzą na dach po drabince, by umieścić lub odebrać swój bagaż.



My, jako nieznający lokalnych zwyczajów turyści, nie musimy samodzielnie instalować swoich plecaków – pomoc zjawia się natychmiast. Wsiadamy do kolejnego autobusu, w którym zajęte są tylko miejsca siedzące, a więc biorąc pod uwagę standardy Gwatemali, można powiedzieć, że jest wyjątkowo luźno.



Za oknem przewijają się tonące w zieleni górzyste krajobrazy i błękit nieba. Dookoła widać rozległe tereny rolnicze (głównie pola wysuszonej słońcem kukurydzy). W oczy rzucają się też biedne domki sklecone z drewna i blachy. Gwatemalscy kowboje i hodowcy bydła w szerokich kapeluszach z wygiętym rondem przemierzają konno pastwiska na wzgórzach.



Gdy spomiędzy gór wreszcie wyłania się Lago di Atitlán – ogromne jezioro otoczone wulkanami – siedzimy z nosami przyklejonymi do szyby, nie mogąc nacieszyć oczu tym oszałamiającym widokiem. Zbiornik jest tak duży, że z daleka przypomina morską zatokę.



W końcu docieramy do Panajachel – największej i najłatwiej dostępnej miejscowości nad jeziorem. Z powodu stosunkowo dobrego połączenia Autostradą Panamerykańską, przyjeżdża tu mnóstwo przybyszów z zagranicy, podróżujących po Gwatemali. W mieścinie o pięciu ulicach na krzyż, zwanej w skrócie Pana, bardzo rzuca się w oczy obecność Amerykanów, Kanadyjczyków, Niemców i innych cudzoziemców, którzy zadomowili się tu na stałe. Niemal na każdym kroku da się zauważyć szyldy hoteli, agencji turystycznych, sklepów z pamiątkami i barów, które kuszą promocjami typu „happy hour”. Osławione bogate życie nocne przyciąga tłumy, przez co wieczorami jest tu dość głośno. Turystów wożą trzykołowe motoriksze marki Bajaj, pochodzące z Indii. Główna „promenada” Calle Santander prowadzi nas nad sam brzeg jeziora. Ponieważ Panajachel zaliczane jest do najbardziej komercyjnych miejscowości nad jeziorem Atitlán, od razu udajemy się do przystani, by złapać łódkę i jak najszybciej stąd uciec. Mijamy liczne agencje turystyczne i kierujemy się w dół, w stronę jeziora. Chcemy dotrzeć do Santa Cruz, gdzie mamy zarezerwowane domki. Po krótkich negocjacjach z właścicielem motorówki, płacimy po 15 GTQ od osoby i po chwili ładujemy się z naszymi plecakami na pokład.



Otoczone trzema wulkanami i licznymi wzgórzami Lago de Atitlán jest najgłębszym jeziorem Ameryki Centralnej. Jego wody wypełniają mierzącą 10 na 20 kilometrów kalderę powstałą po potężnym wybuchu wulkanu. Głębokość zbiornika sięga nawet 300 metrów. Słowo „Atitlán” w języku Majów oznacza „miejsce, z którego tęcza bierze kolor”. Jezioro położone jest w górach na wysokości 1000 m n.p.m., a jego brzegi to wysokie, porośnięte lasem urwiska.

Gdy pod wieczór zrywa się silny południowo-wschodni wiatr zwany „Xocomil”, nasza łódź zaczyna się dość nieprzyjemnie bujać na tafli wzburzonego Atitlánu. Wysokie fale raz po raz uderzają o burtę, chlapiąc nas i nasz sprzęt fotograficzny zimną wodą. Niestety nasza niewielka łódka nie posiada foliowej osłony. Mamy pewne obawy, jednak widok Indianina spokojnie pokonującego fale w maleńkim drewnianym kajaku sprawia, że nabieramy otuchy. Na szczęście po kilkunastu minutach przybijamy do pomostu w Santa Cruz. Na brzegu okazuje się, że mogliśmy popłynąć kawałeczek dalej. Musimy dojść 10 minut do niewielkiego drewnianego molo, należącego do naszego ośrodka, a jedyna droga prowadzi po pomoście na wodzie. Na chwiejnych nogach, przeciążana przez plecak, idę po bujających się deskach przybitych do drewnianych palików.

Dziewczyna pracująca w recepcji mówi idealnie po angielsku. Dostajemy mapkę jeziora z rozrysowanymi trasami łódek. Gdy pytamy, gdzie w okolicy warto zjeść obiad, dowiadujemy się, że ceny w restauracjach dostosowane są do pensji turystów z USA. Recepcjonistka radzi nam, aby udać się do niewielkiej, taniej knajpki w Jaibalito. Okazuje się, że w naszym ośrodku organizowane są zajęcia z jogi, przewidziane są specjalne miejsca do medytacji i ćwiczeń relaksacyjnych. Wszędzie dookoła wiszą huśtawki i hamaki, w których można wylegiwać się całymi godzinami. Bambusowe domki znajdują się na urwisku – nasze akurat najwyżej, jak się da. Musimy więc jeszcze wtaszczyć nasze plecaki wysoko, wysoko w górę. W domku mamy nawet z łazienkę, w której nie ma okna, za to przez dziurę w ścianie rozciąga się wspaniały widok na jezioro. Niestety ciepłej wody brak.



Ponieważ zgłodnieliśmy po męczącej podróży, zostawiamy plecaki i od razu udajemy się górską ścieżką w stronę Jaibalito. Trzeba się spieszyć, bo słońce zachodzi, a według naszej mapy wycieczka zajmie nam godzinę w jedną stronę. Szlak biegnie w poprzek stromego urwiska i umocniony jest workami wypełnionymi ziemią, które mają zapobiegać osuwaniu się terenu w porze deszczowej.



Najliczniejszą grupą tubylczą w Ameryce Środkowej i połowę mieszkańców Gwatemali stanowią potomkowie Majów. Według ich mitologii ludzie zostali stworzeni z kukurydzy i to właśnie na niej opiera się cały ich świat. Oprócz znanej u nas żółtej odmiany, Gwatemali uprawia się także białą, czarną, czerwoną i fioletową. Ponieważ gwatemalscy Indianie wierzą, że wszyscy powstaliśmy z kukurydzy, złociste kolby są ważnym symbolem w obrzędowości Majów. Jej ziarna składa się w darze indiańskim bóstwom. Wśród wielu roślin, które z Nowego Świata trafiły do Europy, kukurydza stanowiła i nadal stanowi podstawę pożywienia rdzennej ludności. Dla Gwatemalczyków odpowiednikiem codziennego chleba są tortille, zrobione z mąki kukurydzianej gotowanej z wapnem. Towarzyszą one prawie każdemu daniu. Na śniadanie pije się gorący, słodki kleik kukurydziany (Atol de Elote). Kolby kukurydzy rzucają się w oczy w każdym gospodarstwie.



Na zboczach otaczających jezioro Atitlán uprawia się jedną z najlepszych kaw na świecie. Podczas naszej wędrówki mijamy plantacje otoczone drutem kolczastym. Takie sadzonki mieliśmy już okazję oglądać w Kostaryce. Czerwone owoce kawy dojrzewają na krzaczkach ogrodzonych drutem kolczastym. Otaczają je bananowce i drzewa awokado, rzucając im zbawienny cień.



W Gwatemali można spotkać aż pięć rodzajów kawy: Atitlán, Antigua, Coban, Huehuetenango i Fraijanes.



Po zdjęciu miękkiej otoczki, w środku odnajdujemy ziarenko o charakterystycznym kształcie. Oczywiście, aby zaparzyć z nich aromatyczny napój, trzeba je najpierw uprażyć.



Wąska dróżka prowadzi nas wzdłuż brzegu jeziora. Momentami robi się stroma i trzeba wspinać się po skałkach. Na niewielkich tarasach poniżej szlaku rozciągają się maleńkie poletka z warzywami.



Wokół malowniczo położonego jeziora Atitlán, u stóp gór, znajduje się 13 maleńkich miasteczek i wiosek. Do niektórych z nich da się dotrzeć jedynie łodzią. Większość zabudowań tych miejscowości to chatki sklecone z blachy i drewna.



Mijamy też ukrytą za murem bogatą willę, która wygląda na rezydencję obcokrajowców. Niektórzy gringos, którzy przyjechali do Gwatemali na wakacyjny kurs hiszpańskiego, decydują się zostać tu na zawsze. Porzucają swoje domy w USA, Niemczech czy Wielkiej Brytanii, by osiedlić się nad Lago Atitlán – nazywanym przez niektórych najpiękniejszym jeziorem na świecie. Nowi przybysze sprawiają, że okolica szybko się zmienia. Nad samymi brzegami jeziora, jak grzyby po deszczu wyrastają piękne rezydencje z wystrzyżonymi trawnikami. Podobno ziemia jest tu tania, jedynym ograniczeniem jest ukształtowanie terenu.



Większość drogi biegnie przez las. Gdy ścieżka wyłania się z krzaków, zaskakuje nas widok całkiem sporego budynku szkoły podstawowej.



Gwatemalskie społeczeństwo jest stosunkowo młode (40% ludności ma poniżej lat 14). Wojna domowa, trwająca blisko 10 lat, spowodowała w kraju duże zniszczenia i zahamowała rozwój gospodarczy. Chociaż w Gwatemali panuje bieda, niemal każda kobieta rodzi przynajmniej czwórkę dzieci (45% kobiet w wieku dwudziestu lat jest w ciąży lub ma już dziecko).



Znaczna część indiańskich dzieci nie chodzi do szkoły, ponieważ mieszka w maleńkich wioskach, pracuje w rolnictwie i nie może sobie pozwolić na dojazdy do większych miast. Przysiadamy na chwilę i obserwujemy dzieciaki grające w piłkę. Chłopcy podchodzą i zaczepiają nas.



Malenkie Jaibalito to jedno z tych miejsc, których mieszkańcy dopiero odkrywają kształtujące się możliwości związane z przemysłem turystycznym. Nie uświadczysz tu samochodów czy "tuk tuków", bowiem w mieścinie tej nie ma typowych ulic – są tylko wąskie, zakurzone ścieżki. Ze względu na niewielką odległość od Panajachel, istnieje ryzyko, że za 2-3 lata miejscowość zadepczą turyści. Na razie panuje tu przyjemna, kameralna atmosfera.



Na ścianach większości budynków wymalowane są hasła prawicowej Partii Patriotycznej (Partido Patriota), której liderem jest prezydent Gwatemali – emerytowany generał Otto Pérez Molina.



Polecany przez recepcjonistkę lokal okazuje się klimatyczną knajpką prowadzoną przez Niemca o imieniu Hans. Niewielki bar, ukryty w gęstwinie liści, składa się z czterech stolików pod wiatą. Istotnie ceny są przystępne (najtańsze danie kosztuje 3 $). Niestety w menu królują dania niemieckie, jest tylko jedna potrawa kuchni gwatemalskiej. Hans trzyma pieczę nad całym biznesem, a w kuchni pracują dwie młode Indianki, z zapałem mieszające w garnkach. Zaglądam do środka i przez chwilę przyglądam się, jak dziewczyny o okrągłych twarzach i kruczoczarnych włosach krzątają się w pośpiechu. Nie mówią po angielsku i gdy składam po hiszpańsku zamówienie na guacamole, odpowiadają mi wdzięcznym uśmiechem, tak jakby miały już dosyć gotowania obcych dań. Miejsce wygląda na oazę gringos i mamy wrażenie, że ludzie siedzący przy stołach dobrze się znają. Po chwili rozmowy wnioskujemy, że zapuścili korzenie nad Atitlán. Wszyscy mają po około 50-60 lat. To podróżnicy w hipisowskim stylu, którzy zjechali już spory kawałek świata, a teraz postanowili zwolnić tempo. W Gwatemali odnaleźli swoje miejsce na ziemi.

(W kolejnych częściach: Santiago Atitlán – Flores – Tikal – Salwador)

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

tombak 14 lipca 2014 12:15 Odpowiedz
Pani Doroto, świetna relacja! Bardzo przyjemnie się czytało i warto czekać na kolejną część.